Polak dojechał do Traktu Pamirskiego starym fiatem punto. Bo tak jest taniej
Pamiętacie Pawła Majewskiego, który podróżuje po świecie starym fiatem punto, bo tak jest najtaniej? Właśnie wysłał nam "pocztówkę" z Tadżykistanu, do którego niedawno dotarł razem z córką. Opisuje, jak trudna była to podróż i pokazuje na zdjęciach słynną trasę pamirską.
O Pawle Majewskim pisałem już na łamach Autokultu. Jego motto przewodnie to "Extremely Low Cost Travels", czyli podróżować najtaniej, jak tylko się da. Fiata punto, którym zwiedził już wszystko, co było do zwiedzenia w Europie i zaczął zapuszczać się w świat, kupił za mniej, niż większość osób wydaje na kilkudniowe wakacje w hotelu za osobę. Śpi tylko w namiocie, a jedzenie zawsze bierze ze sobą. Więcej o jego podróżach przeczytacie w tekście poniżej:
W rozmowie zdradził, że jego celem na tegoroczne wakacje jest Tadżykistan, a konkretnie dojechanie do słynnej trasy pamirskiej (Pamir Highway), jednej z najwyżej położonych dróg międzynarodowych na świecie. Dowiedzieliśmy się, że właśnie tam dojechał i zaczyna eksplorować teren. Wysłał nam też swoją relację, której fragmenty publikujemy.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Nowa Mazda CX-5. Większa, pojemniejsza i... słabsza?
Przypominamy, że wyjazd do Tadżykistanu jest połączony z akcją charytatywną polegającą na zbiórce pieniędzy dla dwójki dzieci: Czesława Dudka i Stanisława Domki. Podróżnik zabrał też worek zabawek dla dzieci w Tadżykistanie, które, jak nam opisał, żyją tak, jakby świat się zatrzymał kilkadziesiąt lat temu.
Podróż rozpoczął 5 lipca od przekroczenia granicy ze Słowacją. Pierwsze problemy
"Wyprawa ledwo się zaczęła, a już następnego dnia los postanowił nas przetestować. W Rumunii nasze punto nagle straciło moc i zaczął wydawać odgłos, który każdy w Polsce rozpoznałby od razu – brzmiał jak fiat 126p. Silnik pracował tylko na dwóch cylindrach. Diagnoza była szybka: padła cewka zapłonowa. Mieliśmy zapasową – wymiana zajęła nam kilkanaście minut i mogliśmy jechać dalej. Pierwsza lekcja podróży? W takim rajdzie trzeba być swoim własnym mechanikiem, nawet jeśli się nie ma o tym pojęcia" – opisuje pierwszy dzień podróży Paweł Majewski.
Przez Bułgarię i Turcję, a potem Gruzję polski fiat punto dojechał do Czeczenii.
"Bardzo chcieliśmy uniknąć tranzytu przez Rosję i Czeczenię. Liczyliśmy, że Azerbejdżan otworzy granice dla ruchu lądowego, ale się nie udało. Musieliśmy ruszyć na Grozny. W Czeczenii, po całym dniu jazdy, zmrok zmusił nas do noclegu na dziko. Rozbiliśmy się w gęstych zaroślach na polu, daleko od drogi, z duszą na ramieniu. Każdy szelest brzmiał groźnie, a noc wydawała się nie mieć końca. Rano odetchnęliśmy z ulgą – przed nami już był niedługi odcinek drogi do granicy z Kazachstanem".
W Kazachstanie podróżnicy z Polski (Paweł Majewski z reguły jeździ z córką) napotkali nietypową przeszkodę w postaci roju szarańczy. Owady zalepiły chłodnicę, którą musieli oczyścić. Jakby tego było mało, na kazachskich stepach był potworny upał, a w samochodzie nie ma klimatyzacji.
Kolejny trudny odcinek wyprawy to odprawa na granicy z Uzbekistanem: "Po trzech dniach dotarliśmy do granicy z Uzbekistanem. Tu spotkaliśmy najmniej przyjaźnie nastawionych mundurowych w całej wyprawie. To jedyne przejście graniczne, gdzie prześwietlono nam dosłownie każdą sztukę bagażu. Chcieliśmy możliwie szybko dostać się do Tadżykistanu, ale wiele przejść było dostępnych tylko dla obywateli krajów Azji. Po wielu godzinach w upale w końcu przekroczyliśmy granicę kosztem 25 dolarów opłaty o niejasnym przeznaczeniu".
W stolicy Tadżykistanu załatwili kluczową formalność, czyli specjalne pozwolenie na wjazd dla obcokrajowców do regionu GBAO (Górnobadachszański Obwód Autonomiczny), obejmującego Pamir Highway.
Pamir Highway, czyli autostrada w ruinie
"Słowo highway w nazwie jest mylące. Szczerze, jest to droga w najbardziej opłakanym stanie technicznym, jaką kiedykolwiek mieliśmy okazję jechać. Jest to trasa międzynarodowa łącząca Tadżykistan z Chinami. Poruszają się po niej ogromne liczby tirów, które kompletnie zrujnowały asfaltową nawierzchnię. A przez resztki asfaltu wyzierają głębokie i ostro zakończone dziury. Marzyliśmy o zwykłym szutrze, który byłby o wiele łagodniejszy dla naszego auta. Prędkość 15 km/h stała się normą".
Również na tzw. autostradzie pamirskiej nie obeszło się bez kontroli. Co kilka kilometrów stoją wojskowe patrole. Pomimo iż w tej strefie spanie w namiocie jest zabronione, podróżnicy zaliczyli nocleg na dziko. Dopiero po oddaleniu się od granicy Afganistanu, w mieście Chorog w Tadżykistanie, poczuli wolność podróżowania. Ale i trudności z podjazdami na górskiej drodze.
"Pamirski trakt biegnący na wschód wspinał się gwałtownie – z 2500 m na ponad 4000 m w ciągu jednego dnia. Wysokość dała się we znaki – cała ekipa zmagała się z chorobą górską: bóle głowy, zmęczenie, zadyszka przy byle ruchu. Ale cel był blisko. A było nim osiągnięcie najwyższego punktu na trasie pamirskiej - przełęczy o wysokości 4655m n.p.m.".
W końcu punto dojechało do celu
"Siedemnastego dnia wyprawy stanęliśmy przed stromym podjazdem prowadzącym na najwyższy punkt trasy. Tablica informująca o wysokości przełęczy jest jednym z najczęściej fotografowanych miejsc na tej trasie. Ale warto wiedzieć, że nie stoi ona na wysokości 4655 m, tylko informuje o tym, że właśnie zaczyna się wjazd na tę przełęcz. Ona sama nie jest oznaczona żadną tabliczką, a wjazd na nią jest bardzo stromy. Rozrzedzone powietrze sprawiało, że silnik tracił połowę mocy. Nasz fiat musiał trawersować podjazd, jadąc slalomem, by pokonać przewyższenie. Ale w końcu się udało – zdobyliśmy przełęcz! Nie było tu żadnej tabliczki, tylko poczucie, że stary, miejski samochód pokonał drogę, której niejedna rasowa terenówka może mu pozazdrościć".
Jak pisze w swojej relacji Paweł Majewski, dojechanie do szczytu na pamirskiej trasie nie jest końcem, a początkiem podróży. Przez najbliższe dni podróżnicy będą eksplorować teren w typowy dla siebie sposób: z dala od największych atrakcji obszaru, a bliżej natury i ludzi.
"Udało się nam poznać ludzi żyjących tu od pokoleń, ich codzienne troski i radości, oraz proste, lecz szczere gesty gościnności. W sercu Pamiru odkryliśmy świat surowy, dziki i prawdziwy – bez turystycznej fasady, którą często widzą ci, którzy nie odważą się zjechać nieco dalej z głównej trasy. To doświadczenie zmieniło nasze spojrzenie na podróże, ale to już materiał na kolejną opowieść" – kończy swoją relację Paweł Majewski.